Newsweek numer 25/03, strona 76.
Autor: Andrzej Krajewski
Dziś media dokładnie informują o epidemii SARS. Ale 30 lat temu, gdy upalnego lata we Wrocławiu pojawiła się śmiertelna choroba, władze nabrały wody w usta i w znacznej mierze przyczyniły się do paniki.
Rankiem 25 maja 1963 roku z kilkutygodniowej podróży do Azji wrócił do Wrocławia 43-letni mężczyzna. Według akt Komitetu Wojewódzkiego PZPR był urzędnikiem państwowym. Jego profesji łatwo się domyślić, bo gdy 2 czerwca zachorował, trafił natychmiast do miejscowego szpitala MSW. Lekarze znaleźli na jego klatce piersiowej “wykwity o charakterze różyczki”, a 4 czerwca “na tułowiu pojedyncze wykwity o charakterze trądziku”. Rozpoznali “chorobę wirusową”, lecz jej nie nazwali. 5 czerwca badania mikroskopowe wykryły we krwi “pasożyta malarii”. Urzędnika leczono więc na malarię i z takim rozpoznaniem 15 czerwca wypisano ze szpitala. Tego samego dnia zachorowała salowa, która się nim zajmowała.
Wtedy nikt nie przypuszczał, że nad Wrocławiem zawisła groźba epidemii śmiertelnej choroby. Na ponad dwa miesiące uczyniła z niego miasto zamknięte i tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności nie zagroziła całemu krajowi. Krajowi, który przez długi czas nie wiedział, co się dzieje w zamkniętym mieście. Nikt nie przewidział niebezpieczeństwa także wtedy, gdy 30 czerwca zachorował czteroletni syn salowej, jej 27-letnia córka pielęgniarka oraz lekarz, który się nią opiekował. Syn salowej i lekarz trafili do szpitala zakaźnego z rozpoznaniem ospy wietrznej. Córkę salowej leczono w szpitalu Rydygiera z rozpoznaniem białaczki. Zmarła 8 lipca. “Od niej zaraziło się 30 osób” – informują partyjne akta.
Lekarz Zbigniew Hora w książce “Variola vera” opisał wygląd jej zwłok. Twarz miała obrzękłą i czarną od zastygłej krwi. Na skórze rąk i przedramion “krwawe czarne pęcherze również przebijały czernią spod warstewki mąki, którą zamiast pudru posypano odkrytą skórę (…)”. Opis jak z podręcznika medycyny, powinien był naprowadzić lekarzy na właściwy trop. Lecz tak się nie stało.
Medycy nie skojarzyli, że tajemniczy urzędnik, rzekomo chory na malarię, wrócił z Delhi, miasta, które w maju 1963 roku ogarnęła epidemia ospy prawdziwej, noszącej dźwięczną łacińską nazwę Variola vera. Jej pierwsze objawy do złudzenia przypominają grypę: wysoka gorączka, ból krzyża i katar. Jedynie dyskretna wysypka zdradza obecność innego wirusa. Po trzech, czterech dniach pojawia się typowa wysypka, czyli drobne plamki, zmieniające się potem w grudki, a w końcu w pęcherzyki. W ósmym, dziewiątym dniu dochodzi do infekcji pęcherzy i skóra pokrywa się wrzodami. Wtedy też gwałtownie wzrasta temperatura ciała. Jeśli chory ma silny organizm, po 12 dniach zaczyna zdrowieć. Jeśli nie – umiera.
W Polsce, dzięki powszechnym szczepieniom, od 1938 do 1953 roku nie zanotowano ani jednego przypadku ospy. Dopiero w 1953 roku pojawił się chory wracający z Indii. Potem jeszcze w 1962 roku, ale zawsze takich pechowców i osoby kontaktujące się z nimi służby sanitarne zdążyły izolować. Nie udało się tego, niestety, zrobić w 1963 roku we Wrocławiu.
W prawdziwe niebezpieczeństwo uwierzono dopiero wtedy, gdy 9 lipca w szpitalu im. Rydygiera zachorowało czteroletnie dziecko, przebywające tam od 24 czerwca z powodu ospy wietrznej. Oba wirusy, poza wysypką, nie mają ze sobą nic wspólnego, a na ospę wietrzną dwa razy się nie choruje. Chociaż nadal nie udało się postawić właściwej diagnozy, szpital objęto ścisłą kwarantanną. Obsługę i pacjentów szpitala ogarnęło przerażenie. Część odizolowanych osób odnalazła w piwnicach pod budynkiem stare przejście i uciekła nim do miasta. W pościg za nimi ruszyła milicja. Ostatniego uciekiniera funkcjonariusze wytropili dopiero po trzech dniach. Ukrywał się w piwnicach domów i na terenie ogródków działkowych. Zatrzymanie nie było proste. Ilekroć milicjanci podchodzili do zbiega, ten na nich pluł. Wówczas odskakiwali i pilnowali, by im nie uciekł. Podchody trwały kilka godzin, aż zjawiła się ekipa sanitariuszy w ubraniach ochronnych i zabrała krnąbrnego pacjenta.
Jednego ze zbiegłych ze szpitala lekarzy pochwycono dzięki międzynarodowemu listowi gończemu dopiero 26 lipca na granicy bułgarskiej. Uciekł tak daleko, bo z Wrocławia pojechał do Warszawy, tam przyłączył się do wycieczki samochodowej Polskiego Związku Motorowego i z nią przedostał się prawie na Bałkany. Panika wśród pracowników służby zdrowia była uzasadniona. Okazało się potem, że mimo rozporządzenia ministra, wydanego rok wcześniej po zanotowaniu pojawienia się wirusa w Gdańsku, w dużej części nie zaszczepili się przeciw ospie.
Panikę rodziło też uporczywe milczenie władz. Pozbawieni dostępu do rzetelnej informacji, mieszkańcy Wrocławia początkowo histerycznie reagowali na wszelkie objawy choroby. Zdarzało się, że tłum wyłapywał na ulicach ludzi z jakimikolwiek wypryskami na skórze. Cierpiący na choroby dermatologiczne bali się wychodzić z domu. Dopiero 17 lipca na przedostatniej stronie “Gazety Robotniczej”, organu KW PZPR, ukazał się komunikat: “W ciągu ostatnich kilkunastu dni zarejestrowano i objęto leczeniem szpitalnym we Wrocławiu pięć przypadków, w których dotychczasowy przebieg choroby nie wyklucza możliwości ospy prawdziwej”. Tak naprawdę w tym czasie zanotowano 20 zachorowań, a Wrocław huczał od plotek.
Żeby nie powiększać paniki, władze uspokajały, że kontrolują sytuację. Lecz z raportu dla KW PZPR wynika co innego: “Zupełnie nieprzygotowana do (…) pracy była służba dezynfekcyjna (kompletny brak sprzętu, komór dezynfekcyjnych, opryskiwaczy, jak również brak fachowej obsługi do istniejącego sprzętu)”. Nie wiedziano, jak prać zakażoną bieliznę, sprzątać śmieci czy zabezpieczać mieszkania zarażonych. Nakazano osobom, niezaszczepionym przeciw wirusowi lub u których “szczepionka się nie przyjęła”, stawić się w przychodniach obwodowych i rejonowych.
Gdy realna stawała się groźba, że epidemia dotknie nie tylko miasto, ale i cały region, z zarazą zaczęto walczyć skuteczniej – dzięki poświęceniu poszczególnych osób. Do Wrocławia przybył wiceminister zdrowia, epidemiolog prof. Jan Kostrzewski. Żeby opanować histerię wśród lekarzy, osobiście przebadał zarażonych. Czas był najwyższy, bo panika osiągnęła wielkie rozmiary. Lekarz, którego wyznaczono na szefa jednego z izolatorium, przed zabraniem z domu bronił się siekierą, a na miejscu, w izolatorium, zabarykadował się w swoim gabinecie. Kostrzewski, pracując bez wytchnienia, dawał przykład własną postawą. To pozwoliło uspokoić personel medyczny. Lecz brak jasnych instrukcji postępowania owocował przykrymi komplikacjami. W jednym z raportów partyjnych zauważano, że z tego powodu “zwłok nie można było grzebać i leżały do 5 dni w upalny lipiec”.
Wszelkie środki przeciwepidemiczne wprowadzono we Wrocławiu dopiero 18-19 lipca. Utworzono tzw. zespół kontaktów, złożony z lekarzy podejmujących się roli detektywów tropiących w mieście osoby, które stykały się z chorymi. Dzięki pracom zespołu kontaktów 24 lipca odnaleziono w Opolu osobę zarażoną ospą. Odkryto też dwóch dalszych zarażonych przez nią ludzi. Ogniska wrocławskiej ospy wytropiono również w Wieruszowie i Gdańsku.
Zarażonych umieszczano w dwóch podwrocławskich szpitalach w Szczodrem i Prząśniku. Powstało też 18 izolatoriów otoczonych drutem kolczastym. Największe z nich na 800 miejsc umieszczono w Technikum Budowy Silników na wrocławskim Psim Polu. “Po kilku pierwszych dniach strachu i lekkiej paniki, większość pracowników służby zdrowia z dużym poświęceniem stanęła do pracy” – z ulgą zanotowano w połowie lipca w raporcie dla KW PZPR.
Mimo rosnącego zagrożenia, nie odwołano obchodów 22 Lipca, ale dzień później zamieszczono w prasie komunikat o zwiększeniu się liczby chorych do 14 i dwóch przypadkach śmiertelnych. Wprowadzono też zakaz przyjazdu i wyjazdu z Wrocławia dla osób nieszczepionych. Na dworcach otwarto punkty szczepień. Odmowa poddania się zabiegowi mogła kosztować trzy miesiące aresztu i 4500 zł grzywny. Wszystkie klamki w drzwiach domów i urzędach poowijano bandażami nasączonymi chloraminą i miasto cuchnęło tym środkiem dezynfekcyjnym. Na drzwiach sklepów i urzędów wisiały tabliczki z napisem “Witamy się bez podawania rąk”. Od 24 lipca zaczęto też regularnie publikować w prasie listę osób, które zachorowały, i wzywać do stawienia się w sanepidzie wszystkich, którzy się z nimi kontaktowali. Chorzy obywatele nie zawsze jednak chętnie przyznawali się do swych znajomości.
“Sytuacja jest bardzo trudna, gdyż jest spora grupa ludzi – 39 osób – która gmatwa sprawę i nie chce ujawnić kontaktów. Nawet kierowca KW, tow. Sudzienny, nie przyznaje się do kontaktów” – skarżył się na posiedzeniu egzekutywy KW PZPR tow. Borkowski. Owego kierowcę zatrzymano z objawami choroby po służbowym wyjeździe do Łodzi. A jego niefrasobliwość skazała wielu miejscowych partyjnych notabli na pobyt w izolatorium. Przez miejsca odosobnienia przewinęło się łącznie 2409 osób (poza Wrocławiem izolatoria otwarto w Legnicy, Świdnicy i w Wałbrzychu). Wrocławianie dość szybko przystosowali się do nowych warunków. Zniknęły objawy paniki, karnie słuchano poleceń władz, posłusznie maczano ręce w pojemnikach z chloraminą i stroniono od tłoku. Obywatele zaczęli też pomagać sobie nawzajem, m.in. sąsiedzi rodzin zamkniętych w izolatoriach przygarniali dzieci wracające z kolonii.
Gorzej rzecz wyglądała w kraju. O pojawieniu się ospy we Wrocławiu “Trybuna Ludu” poinformowała czytelników dopiero 20 lipca. Potem w nielicznych komunikatach ograniczała się do zapewnień, że wszystko jest pod kontrolą. Blokada informacji wywołała falę plotek o trupach leżących na ulicach i masowym paleniu zwłok. “Jedna z naszych koleżanek, szczepiona w >>ospowym<< mieście, podczas pobytu w Zakopanem – pisał w swej książce Zbigniew Hora – zgłosiła się do przychodni celem interpretacji odczynu szczepienia. Wywołała panikę, wypłoszyła wszystkich z poczekalni, a lekarz dziwnie ostrożny nie pozwolił jej zbliżyć się do siebie i oglądał ją na odległość”.
Z wrocławianami w czasie kolonii czy wczasów nikt nie chciał mieszkać, rozmawiać ani jeść przy jednym stole. Na nadmorskich plażach wokół opalających się urlopowiczów pochodzących z zamkniętego miasta tworzyły się puste kręgi. Dopiero 6 sierpnia władze nakazały: “zapewnić więcej informacji prasowo-radiowych o środkach podejmowanych przez państwo dla zwalczania ospy i o ludziach, którzy wyróżniają się w tej walce”. Pierwszy większy reportaż o epidemii ukazał się w “Gazecie Robotniczej” 9 sierpnia.
1 sierpnia ogłoszono, że epidemia ospy została w zasadzie opanowana. W rzeczywistości nowe zachorowania zmusiły władze do wyłapywania w środkach komunikacji miejskiej, przedsiębiorstwach i blokach mieszkalnych tych, którzy nie poddali się obowiązkowym szczepieniom. Od 6 sierpnia posterunki MO na trasach wylotowych z miasta kontrolowały świadectwa szczepień, a kasy na dworcach sprzedawały bilety za okazaniem tychże dokumentów.
Zaaplikowanie szczepionki ponad 500 tys. mieszkańcom Wrocławia oraz 2 mln Dolnoślązakom dało w końcu efekty. W rejestrze chorych na ospę 10 sierpnia pojawiło się ostatnie nazwisko – 17-letniego ucznia. Łącznie zanotowano 99 chorych, w tym 90 we Wrocławiu. Epidemia zakończyła się równie gwałtownie, jak przyszła. 19 września władze uznały, że można to ogłosić oficjalnie. W trakcie jej trwania zmarło siedem osób.
Było to ostatnie tak niebezpieczne pojawienie się wirusa Variola vera w Europie. Masowe szczepienia w świecie sprawiły, że w 1978 roku Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ustanowiła tysiąc dolarów nagrody za wykrycie choć jednego zachorowania na ospę. Dwa lata później ogłosiła, że choroba została zlikwidowana. Jedynymi miejscami, gdzie można dziś spotkać jej wirusa, są laboratoria naukowe.
_____________________________________________________________________________________________
Zarażonych czarną ospą (łac. Variola vera) umieszczano w dwóch podwrocławskich szpitalach w Szczodrem i Prząśniku.
Poniższe fotografie pochodzą z artykułu w dodatku Gazety Wyborczej – “Wrocławskie Dekady” z dnia 20 maja 2005. Autor art. – Wanda Dybalska,
fot. Mieczysław Dołęga.
Powyższe materiały przesłał Pan Andrzej Janik.